W Krakowie wszystko było znajomo staronowe. Przy wyjściu z podziemia cuchnęło moczem. Kakofoniczna kompozycja dziewiętnastowiecznego pustawego budynku dworcowego, zgrabnego pałacyku Stadnickich, rozpadających się peronów i tandetnej architektury nowej galerii handlowej niszczyła luksus przestrzeni placu Kolejowego.
Henryk ciągnął Plantami małą walizeczkę. Miał przed sobą pierzeję ulicy Szpitalnej, fragment murów obronnych i majaczącą bryłę Barbakanu. Po lewej jaśniał galicyjsko-elegancki piaskowy gmach Teatru Słowackiego. Pamiętajcie, królowie patrzą na was. Czujecie ich oddech na plecach? Tak zakończył pierwsze zajęcia na polonistyce młody doktor w drucianych okularach. Wyglądał jak John Lennon. Henryk pamiętał zdziwione spojrzenia rówieśników, uśmiechy dziewcząt. Te dwa zdania wystarczyły, żeby adiunkt zaczął uchodzić za rąbniętego dziwaka. Nie pamiętał, biedaczyna, że oryginalność polega przede wszystkim na naśladownictwie i sporych nakładach finansowych. W oryginalność trzeba inwestować, najlepiej w dolarach. Henryk wtedy ironizował, ale memento adiunkta zostało w nim do dziś.
Czy ma siłę spojrzeć królom w oczy? A niekoronowanym? I czyje spojrzenie mógłby wytrzymać?